Śniadanie z dziką świnią. Opowiadanie bieszczadzkie.
Sobotni, późny zachód słońca
zapowiadał, że jeśli dusza ma nie wyć – muszę bladym świtem
wyruszyć. Plan był prosty i standardowy: muśniecie słońca na
Hnatowym Berdzie. Nawet nie nastawiałam budzika, nie miało to sensu
– tam zawsze budzę się sama. Tym razem Morfeusz wypuścił mnie
ze swych ramion chwilę po czwartej. Ku swemu największemu
zdziwieniu nie podniosłam się od razu. Starzeję się, czy ki
licho? Odpowiedź prosta: nie mam wcale chęci na Połoninę
Wetlińską. Leże i gapie się na stoki Jawornika – jak pomału
rozjaśniają się w promieniach słońca. Początkowo tylko czubki
najwyższych drzew, potem pomału jaśnieją coraz większe połacie
stoku... Nagły błysk inteligencji. Jeżeli mam sobie dać w kość
przed wyjazdem, to najlepsze będzie wejście na Jawornik
tuż za domem. Wejście, które jest jednakowo meczące pod górę,
jak i w dół. Ubieram się błyskawicznie. Jak tylko Jawornik, to
sandały trekingowe wystarczą. Już mnie nie ma. Poranek jest bardzo
rześki, z pełna widocznością i wszechogarniającą soczystą
zielenią. Rześkość mobilizuje mnie do bardzo szybkiego tempa, nim
opuszczę ubitą drogę, jestem już rozgrzana, krew płynie
błyskawicznie, a serce dziwuje się, że tak można. Mam tylko lub
aż cztery godziny.
Ruszam ostro pod górę, wyrównując
tempo. Las mnie zachwyca, cicha melodia wczesnego poranka uwodzi
tysiącami miłych dla ucha dźwięków. To jest to, tego wejścia
było mi potrzeba. Stęskniłam się za tym podejściem. Ostatnimi
czasy tylko nim schodziłam i to po ciemku. Na wilgotnej po deszczach
ziemi mnóstwo tropów. Wspaniały bukowy las. Jak już się
zasapałam, bo na tym podejściu jest to nieuniknione, stanęłam.
Szybko zdobyta wysokość owocuje cieszącym oko widokiem pomiędzy
gałązkami buków. Karmie nim siebie (takie przed-śniadanie).
Ja, cisza i las,
cisza …
Hmm – coś mi hałasuje w krzakach po prawej, jakieś
dwadzieścia metrów niżej.
Zając?
Nie.
Widzę wyraźnie grzbiet,
na sarnę za niskie, no chyba nie wilk... z krzaków wylania się
nos, a właściwie ryj dzika. Normalnie wszystkiego bym się
spodziewała, ale nie dzika. Naprawdę dzik w mojej bieszczadzkiej
wyobraźni nie figuruje. Wyłazi na ścieżkę, a w krzakach następny
– wyszedł i idzie prosto na mnie. Jakim cudem mnie nie widzi???
Zaczynam stukać mocno kijkami o kamień. Stanął, podniósł łeb i
prawie zmarszczył brwi – chrumknął, odwrócił się i ruszył w
dół w krzaki. Jego towarzysz/ towarzysze za nim. Ja nie chrumkałam,
ale też się odwróciłam i pod górę.
Daleko nie przeszłam,
podobne hałasy usłyszałam znów po prawej stronie, ale tym razem
na mojej wysokości. Pierwsze spotkanie raczej mnie zdziwiło, ale te
powtórne falowanie krzaków w końcu mnie zaniepokoiło. No chyba
nie są to te dziki. Za marny ze mnie znawca dźwięków zwierząt leśnych,
aby to doprecyzować. A jakoś nie mam chęci na te dziki. Nie na
próżno uczono dzieci rymowanki: kto spotyka w lesie dzika, ten
na drzewo zaraz zmyka... Na
drzewo się nie wybierałam, ale postanowiłam trochę głośniej się
w tym lesie zachowywać. Odrobinę
głośniej. Poszłam dalej, a na ziemi coraz więcej tropów, tym
razem to zdecydowanie jeleniowate. Zieleń koi szybko i jest tak
cudnie.
Wreszcie
jestem na Jaworniku, zdziwiona tempem własnego marszu. Mam w tym
czerwcowym lesie dużo czasu, tak dużo, że odkrywam za drzewami
polankę. Przecieram oczy ze zdumienia, dwadzieścia lat tędy chodzę
i żadnej polanki nie pamiętam. Tak to jest, gdy się ma w planach
przejście szlakiem granicznym – Jawornik mija się po macoszemu.
Zatem rozsmakowuje się nim.
Inne smaki wabią, uruchamiając
obrazy wspomnień. Nie, nie dam rady tym razem – myślę i robię
kilka kroków teraz już żółtym szlakiem. Dostaje rozdwojenia osobowości i zaczynam z sobą
dyskutować. Ratio przegrywa z nogami, ciałem, sercem i
wspomnieniami. Kroki same robią się szybsze. Mijam kolejne
zalesione szczyty, aż wreszcie są moje ulubienice: widokowe
polanki, dwa szczyty – Paportna.
Paportna (1198 m n.p.m.) |
Szaleństwo eksploduje, normalnie
dostaje świra z samej radości bycia tam. Taki zielono – niebieski
świr. Biegam, skaczę, jeszcze kilka podskoków i pewnie bym
odleciała albo dotarła do Rabiej Skały. Ale w końcu - to wstrętne Ratio
dogadało się z grawitacją.
Zostaje na ziemi i robię kilka
chaotycznych zdjęć. Nawet się nie przykładam zbytnio i tak
zdjęcia nie oddadzą tego cudu.
Schodzę jak na
mnie biegiem. Miałam z Jawornika skierować się dalej żółtym szlakiem ku Staremu Siołu,
ale przegrana Ratio owocuje skurczeniem się czasu. Nie mam wyjścia,
końcówka zejścia musi być tym samym zielonym szlakiem, którym przyszłam.
Dzików już nie ma. Na początku podejścia spotykam pierwszego
człowieka …
Jest 9:35 – niedzielny ranek, znajomi dopiero wstali
….
wg. legendy na Paportnej kwitnie kwiat paproci |
ps. gdy wiele lat później otworzono pawilon wystawowy CPL zobaczyłam kolejny raz bieszczadzkiego dzika ;)
O matuchno, ależ się "zmęczyłam" Twoim Olu opowiadaniem. :)) Poranny spacer po Bieszczadach to czysta przyjemność. Nawet do takich wędrówek nie potrzebne jest towarzystwo, bo rozmowa samej ze sobą jest w zupełności wystarczająca. Spotkanie chrumkających mieszkańców lasu na pewno dostarczyło sporej dawki adrenaliny, bo nigdy nie wiadomo czy taki ryjący sierściuch ma dobry humor i na powitanie nie dziabnie turysty w nogę. A zębiska toto ma całkiem spore.
OdpowiedzUsuńPoranne wędrówki mają swój niepowtarzalny urok - cisza, spokój, poranna rosa i mgła, budząca się przyroda, zasypiające nocne stwory i ten zapach poranka- ech - po prostu w takich chwilach chce się żyć, a troski zostają gdzieś poza człowiekiem.
Widoki bajkowe, choć zdjęcia gór są tylko namiastką piękna hal, stoków, polan...
To był meczący spacer, ale po jednym z pierwszych pobytów, który nie składał się z samego chodzenia po górach - czułam przemożną chęć, aby jednak się trochę w tych górach zmęczyć :) Przy czym sprawdziła się maksyma, że jak chodzę sama, to jakoś bardziej się mobilizuję i chodzę szybciej. Zresztą po takiej dawce endorfin - śniadanie naprawdę nie jest konieczne i wszystko inne nakręca się samo.
Usuń