Bieszczadzki Autostop.

Tym razem się nie uda - pomyślałam i natychmiast zatrzymał się pierwszy samochód. Od, tak po prostu, na przekór pojawiającej się trzydziestoparoletniej myśli. Odetchnęłam, uśmiechnęłam się, oczy rozbłysły niepowtarzalnym blaskiem. Wbrew prognozom świeciło słońce, a dwójka z przodu jechała akurat nad Solinę. Wszystko jest w porządku, rozpoczęłam właściwą drogę w Bieszczady. Czasami myślę, że jedyną właściwą drogę, która pozwala rozsmakowywać się w tym, co tak urzeka w Bieszczadach. Pozwala dawkować drogę, zbliżać się z rozmysłem, kilometr po kilometrze wtapiać się w to miejsce, w ludzi, w góry. Nie lubię dojeżdżać za szybko, tracę wtedy ten powitalny rytuał. Ważny rytuał powrotu. Najpierw Krosno, moja zajezdnia komunikacji publicznej. Dalej już nie wypada uganiać się za powolnym pociągiem, busami czy PKS –em. Jak już muszę dojechać którymś z nich, to tylko tu. Zaczyna się drżenie serca, nawet RTCN na Suchej Górze pobudza krew do szybszego krążenia. Poranna kawa u przyjaciół, uściski i dobre słowa – zawsze w biegu, bo Bieszczady wzywają. Potem marsz z wyznaczonym azymutem na Lasy Państwowe. /Choć po wybudowaniu obwodnicy, to jednak lepiej zaczynać dalej.../ Dobrze znane Miejsce i już ta najwłaściwsza droga na południe. Stąd jest tylko około stu kilometrów. Co to dla autostopowicza? Czasem jest czterysta, czasem sześćset, a zdarzało mi się jechać w Bieszczady ponad 2,5 tysiąca kilometrów – okazją. Jednak te ostatnie sto to jak raj utracony jeżdżących w ten sposób.





W Bieszczadach człowiek jest przymuszony do nauki machania kciukiem. Co prawda nikt nie stoi i nie zmusza do tego. Wybór zawsze istnieje: nogi, własny pojazd lub PKS następnego dnia, a obecnie prywatne busy. Co można było dawniej zrobić, zaczęłam machać przyjaźnie do mijanych pojazdów. Pojazdów, bo nie zawsze były to samochody. Pamiętam swoje pierwsze kroki w tej dziedzinie. W ramach szczęścia nowicjuszy zatrzymała się taksówka. Tak, taksówka na obwodnicy bieszczadzkiej. Jaka byłam zmieszana i jąkająca się: ... że my nie... my tylko … Ubawiony taksówkarz zawiózł nas „aż” do Sanoka. To był jego świetny dzień, bo wracał z kursu ekstra. A dwójka żółtodziobów złapała extra stopa i dojechała do Sanoka.





Autostop to nie tylko sposób podróżowania może on być zjawiskiem głębszym, filozoficznym, a nawet duchowym. Nie zrozumie go nikt bez duszy włóczykija. Sam w sobie jest doświadczeniem niewiadomej. Czymś, co wymyka się myśli czy zmysłom. To odwieczne poczucie bycia w drodze. Wiem, gdzie jestem, dokąd chcę dojechać, trasę mam wyrytą w sercu, ale reszta jest ukryta. Wychodzę na drogę i zaczyna się wielka przygoda, bo nie wiem, co z tego wyniknie. Jak sobie nie odmówić tej przyjemności dotknięcia tego, co nieuchwytne, tego, co jeszcze nasza cywilizacja nie ucywilizowała.






Nigdy nie wiem, jaka to bieszczadzka dusza przekona mnie do zmiany drogi, a ja skorzystam z okazji bycia gdzie indziej, czasem pod naciskiem, czasem przez wzgląd na osobę. Wolność tego, co mogę, a czego nie muszę. Myślę sobie, pojadę przez Cisną, łatwiej będzie stopa złapać, zobaczę, czy cerkiew w grodzie Balów nie runęła … A tu masz, jedzie gość do siebie nad jezioro. Myślę sobie, że miło - wysiądę w Hoczwi. A ten zaczyna opowiadać, ma taką fantazję, iż nie da rady, jedziemy z nim dalej. Lądujemy w lesie, z dala od zabudowań, od koni mechanicznych. Normalnie nie zdążymy … Stop! Co za szczęście, że trafiliśmy na niego. Dopiero teraz porzucam miasto, zgiełk i samo nakręcające się plany. Jestem w lesie - zielono, cicho i przyjemnie. Czego chcieć więcej? Niby nic, ale po wielu perypetiach tego dnia ostatni stop, jaki łapiemy, jest ukoronowaniem naszego zaufania Niewiadomemu. Rozmawiamy sobie, od taka rozmowa, jakich wiele w trasie, mamy wysiadać i nagle zaskakujące słowa:

Chcecie wracać w niedzielę? Jak wam pasuje, to umówmy się w tym miejscu o 17:00. Podrzucę was do Puław. Nie stracicie wyjścia w góry ostatniego dnia.



Fot. A.M



Ile razy tak było. Czasem wsiadasz i okazuje się, że właściciele miłego pojazdu, który się zatrzymał, sami nie wiedzą, co mają robić ze sobą na obwodnicy. Oni nie wiedzą, ja wiem. Dzięki tym wszystkim snującym się turystom wielokrotnie nadrabiałam wcześniejsze przestoje i docierałam bezpośrednio do celu. Ja miałam komfort jazdy, oni garść pomysłów, co zrobić z marnującymi się dobrami samochodu i czasu. Czasami zaskakiwał mnie czas przejazdu. Ile razy z młodzieńczą zuchwałością stawiałam wszystko na jedną kartę, a właściwie... na stopa. Nagła informacja, że najbliższe cztery dni są wolne, jakiś grosz w kieszeni, a spakowanie się zajmuje mi - z zegarkiem w ręku - 12 minut. W ciągu kolejnych 5 minut znajduje się jeszcze dwójka chętnych na wypad w Bieszczady. W trójkę na stopa? Czemu nie? Po co czekać do jutra.  O 16:00 wychodzę z domu, po godzinie jesteśmy już wszyscy na wylotówce na Okęciu, łapiemy jeden do Radomia, potem szybko następny do Iłży. Tu utykamy na pół godziny. I nagle na pustej drodze pojawia się samochód na sanockich numerach. Mija nas, a ja wykonuję szalony taniec, pajacyki z machaniem, podskakiwaniem itp. Zaintrygowany kierowca staje, wraca na wstecznym, otwiera okno i pojawia się pytanie, a właściwie stwierdzenie: W Bieszczady, co? W Bieszczady - odpowiada chórek. O 22:00 jesteśmy na miejscu, bagaże leżą na poddaszu, a my wdychamy wszystkimi zmysłami czerwcową noc bieszczadzką. Bywało i szybciej.





Najszybszy autostop w Bieszczady był związany dosłownie z Ostatnią Drogą. Zbliżało się letnie przesilenie AD 2005, a wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazywały, że nie wyjadę. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. W tamtych dniach zmarł Wojtek Nadopta, znany lepiej jako Majster Bieda. Gdy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci i zaczęłam czytać pojawiające się wspomnienia, było ze mną jeszcze gorzej. Każda kolejna historia wywoływała coraz większe i większe napięcie. Czerwiec, zieloności, najdłuższe dni... Dopełnieniem tego stanu był telefon, w którym przyjaciel przekazał smutną wiadomość z prośbą o modlitwę, gdyż jego mama upadła i uszkodziła sobie podstawę czaszki. W tym wieku nawet najsilniejsza kobieta potrzebowała modlitwy. Ta była silna – z Sokala... Zanim wróciłam do domu, przyszedł SMS: Teraz proszę o modlitwę „Wieczny odpoczynek.” Pogrzeb w czwartek o 17:00. Wiedziałam, że pojadę. Jak mogłabym inaczej? Co tu dużo pisać, pojechałam i pobiłam wszystkie rekordy szybkości. Choć nie to było celem. Średnia prędkość oscylowała w granicach 130 km/h. Podkreślam: średnia prędkość. Wyglądało to mniej więcej tak:
Gdzie się wybieracie?  
   W Bieszczady. 
To już wakacje? 
 Nie – pogrzeb.
Przykro. A kiedy ten pogrzeb? 
  Dziś o 17:00 w Jasieniu k. Ustrzyk Dolnych. 
C o!!! D z i ś!!! O 1 7: 0 0!!

Tak. O cholera [lub inne o …] i pedał gazu.

 Scena powtarzała się w każdym kolejnym samochodzie, przy czym pod koniec rozwinęła się o wyszukiwanie następnego auta przez CB radio. W ten sposób wysiadałam z jednego samochodu do czekającego następnego lub natychmiast zatrzymywał się kolejny. Przyjechałam na miejsce na długo przed 17.00. Dobrze zrobiłam, kobieta miała najpiękniejszy pogrzeb, jaki widziałam. Radosny, z tłumem bliskich i tych, których spotkała choćby raz. Kościół w Jasieniu nie pomieścił wszystkich chcących ją pożegnać. Ten pogrzeb oddawał to, co można było o niej powiedzieć. Radość, pogoda ducha, niegasnące poczucie humoru, otwartość na innych, gościnność, umiłowanie gór, kwiatów i muzyki, ale bez przepychu, skromnie, bez „pompy”. Gdy odprowadzaliśmy ją na cmentarz w najdłuższą noc roku, nie mogło zabraknąć radości nocy świętojańskiej. Z rynku dobiegały głośne dźwięki koncertu, zabawy i śmiechu. Może to kogoś zdziwi, ale wcale taka oprawa nie przeszkadzała. Kto ją znał -wiedział, że prawdopodobnie tak jej właśnie odpowiadało... 

I myślę sobie, że w niebie mieli wiele radości z tej dwójki, która na wstępie na pewno poprosiła o niebieskie połoniny.





Niewiadoma niewiadomą, ale jeszcze istotniejsze są spotkania. Spotkania z ludźmi. Drugi człowiek. Rozmowa. Konieczność otwarcia i zaufania. Jeżdżąc, muszę zaufać drugiemu, muszę stać się zależna od innych. Chcąc nie chcąc wchodzę w relację, często w historię życia. Takie bycie w drodze uczy mnie na nowo wdzięczności za spotkanych ludzi. Czasem jestem słuchaczem. Zwykle narzędziem, dzięki któremu ktoś może poczuć się lepszy, bardziej wartościowy przez bogactwo auta lub mądrość doświadczenia życiowego.





Pamiętam z początków mojego podróżowania autostopem, jak zimą wracałam znad Soliny. Trochę źle obliczyłyśmy czas i przyszło nam wracać po ciemku. Wiedziałyśmy, że w Sanoku trzeba „łapać” koło cmentarza. Wiedzieć wiedziałyśmy, ale wykonanie wyszło nam żałośnie. Dobrzy ludzie wysadzili nas na ul. Dmowskiego, doszłyśmy do cmentarza, stanęłyśmy na przystanku i machamy. My machamy swoje, ludzie w samochodach swoje. Nie nastąpił punkt styczny komunikacji. Nawet stwierdziłyśmy, że ci ludzie w mieście to naprawdę... Zatrzymał się mały samochód, w poprzek umieszczony był szpadel. Popatrzyłyśmy na siebie mocno niepewne. No wsiadajcie, bo idiotycznie stoicie. Znowu spojrzenie po sobie, gdyż to pierwszy stop po ciemku i ten szpadel. No już! Wsiadłyśmy. Tak rozpoczęłyśmy edukację goprowską. Po pierwsze: stoi się po tej stronie cmentarza - odpowiedni ruch głową, bo już skręciliśmy. Rzeczywiście głupio stałyśmy. Po drugie: szpadel potrzebny jest do odkopywania samochodu, a nie czyhania na bezbronne autostopowiczki. Nie jesteście stąd? Teraz dopiero mamy miny. Coś jeszcze musiało być w naszych zawstydzonych spojrzeniach, bo dalej poszło lepiej. Wysiadałyśmy bogatsze o wiedzę, z której korzystam do dziś. O śniegu na połoninach co jest, choć go gdzie indziej nie ma. O pracy GOPR- u i pogotowia lotniczego. O zasadach poruszania się w czasie zamieci, o rozgrzewaniu skostniałych palców. O straszeniu misiami, wilkami itd. A na koniec umówiliśmy się na rano, że zabierze nas do Sanoka, a potem już same ruszymy na połoniny. Nie zapomnę, jak po nasyceniu się zachodem słońca, inwersją i widokiem Tatr, grzałyśmy się w Chatce. Nagle zagląda dyżurujący i pyta: Dotarły już autostopowe dziewczyneczki? Ile było śmiechu i podrwiwania.


Zimowa Chatka Puchatka


Leśna lekcja też była udana. Zaczęła się od wyjścia z Ustrzyk Dolnych wczesnym świtem. A tu kap, kap z nieba. Plany wzięły w łeb. Zatrzymał się samochód, wsiadamy, chwila rozmowy o wszystkim i o niczym, i nagle pytanie: Macie czas? Odpowiedzieliśmy twierdząco. To był klucz, tajemne hasło do otwarcia ukrytych wrót. Zobaczyłam tego dnia wiele: na powierzchni 300 m² ok. 2000 jednorocznych jodeł trochę większych od zapałki, trzylatki modrzewia i leszczyny wysokości zatemperowanej kredki. A trzyletnie drzewa to już nie byle co, można je przesadzać do lasu. To był dopiero widok, Nadleśniczy z Lutowisk miał w nas zachwyconych słuchaczy. Do tego hodowla pstrągów wielkości oczu i ogona, troskliwie chroniona przed drapieżnikami, stadko młodych strusi i wietnamskie świnki. I przejście w poprzek kilku bieszczadzkich grani. Tak, a nie inaczej odkrywałam ludzi, nowe miejsca, miejscowe plotki i utyskiwania. Mnóstwo, mnóstwo szczegółów. I już nikt nie mówił, że nie jestem stąd.



Niewiadoma i spotkania pociągają za sobą ryzyko. Jest ono wpisane w ten sposób przemieszczenia się z miejsca na miejsce. Człowiek znajduje się przeważnie na pozycji odsłoniętej, niezabezpieczonej przed złą pogodą, przygodą czy ludźmi. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale na drogach podkarpacko – bieszczadzkich czuję się bezpiecznie. To tu pozwalałam sobie na odchodzenie od sztywnych zasad bezpiecznego jeżdżenia autostopem: Nie jeździć po nocy; nie jeść i nie pić tego, czym częstują; nie spać; nie rozdzielać się. Zaczęłam od wracania po zmierzchu, przez podgryzanie ogórków małosolnych, picie nieznanych słowackich napojów, po pierwsze rozdzielenie się na dwa samochody. To rozdzielenie przyniosło ze sobą niebezpieczeństwo, choć inne niż przypuszczałam. Durna sprawa, ale raz postanowiłam pojechać z koleżanką na przerwę międzyświąteczną gdzie indziej. Nawet wybrałam się pociągiem i taksówką! Co z tego, kiedy w wieczór sylwestrowy już mi się tęskno i rzewnie zrobiło. 1 stycznia spakowałyśmy się i poszłyśmy szukać wyjazdu z Kalisza. Szło średnio, ale jakoś zatrzymałyśmy cysternę do Opatowa. Kierowca okazał się świetnym kompanem i pogadaliśmy od serca. Co prawda w Kieleckiem dziwnie wielkie zaspy były, ale co tam. Na wylocie Opatowa zmarzłam już nieźle, ale jakiś pan zabrał nas do zakrętu w Lipniku. Mamrotał przez cały czas, że ma nadzieję, iż jego córka tak nie jeździ. Tam ugrzęzłyśmy, było ciemno, zaczęło sypać, ostro wiać. Stacja benzynowa była zamknięta i nic nie jechało. Kiepsko, nawet śpiworów nie miałyśmy. Stojąc jak te dwa bałwany, zamarzałyśmy. Po godzinie zabrał nas samochód, kierowca był tak przejęty, że zawiózł nas dużo dalej, niż sam jechał, abyśmy stały przy oświetlony przydrożnym barze i w razie czego tam przesiedziały noc. Stałyśmy trochę i zatrzymał się TIR. Hurra!!! Jechał do Barwinka. Hurra!!! I tu nastąpiła niespodzianka: samochód był zarejestrowany na 2 osoby. Rachunek był prosty: kierowca 1 + my 2 = 3. Do tego z tyłu podążał kolega również TIR-em – jedna z nas musiała się przesiąść. Głupio pisać, ale to był już amok, musiałyśmy dojechać. Byle dostać się do Rzeszowa - myślałam zlodowaciała. O 22:00 miał być tam pociąg do Zagórza..., więc nie odmówiłam. Kasia się przesiadła. Dreszczyku historii niech doda to, że po 1h5 w CB radio „mój” kierowca nadał:


Uff... rozbiera się - nastąpiła pauza, wyobraźcie sobie minę Kasi.

Zdjęła pierwszą rękawiczkę.

W Rzeszowie nie wysiadłyśmy, bo była 20:10 i nie chciałyśmy czekać. To był błąd. Kierowcy wybrali drogę przez Strzyżów, należącą do moich ulubionych: górki, zakręty, podjazdy. Niestety nie była ona dobra dla pustego TIR-a na łysych oponach. Wokół roztaczał się obraz grozy. W zaspach na poboczu powbijane auta. Dobrnęliśmy do wyższego podjazdu i trach: samochód stacza się w dół. Wszelkie sposoby nie pomagały, a zrobione domowym sposobem łańcuchy pękły natychmiast po założeniu. TIR nr 2 minął nas na zimowych oponach. Nam się nie udaje. Wzięli nas na hol, ale linka, znowu domowej roboty, pękła pod samym szczytem. Stanęliśmy w poprzek drogi. Spuszczenie nogi z hamulca było niemożliwe. Siadłam za kierownicą z nogą na hamulcu, a Ci dwaj na zewnątrz radzili. Jak dobrze, że nie pomyliłam pedałów. Za to ze spokojem tłumaczyłam przez CB, że nie możemy się ruszyć z drogi, bo fikniemy koziołka. Zaczęła się mozolna walka z wyprostowaniem TIR-a. Ja usiadłam za kierownicą, pan podkładał porwane łańcuchy pod koła, zamieniliśmy się, jeden obrót kół i od nowa. Ja za kierownicą, podkładanie łańcuchów, zamiana, jeden obrót kół. Ile to trwało, nie wiem, byłam zawieszona w czasie. Korek w obie strony zdążył się zrobić naprawdę spory. W połowie wysokości nie mieliśmy już co podkładać, boksując, znowu zarzuciło nas w bok. Z przeciwka stał długi rząd autokarów wracających z Budapesztu. Kierowcy stracili cierpliwość i dali nam swoją linę. Nr 2 znów wziął nas na hol. Wjechaliśmy, ale trzeba było jeszcze zjechać i pokonać zakręt na tych łysych kołach. Pełznąc na holu, jakoś jechaliśmy. Jakoś. Każda górka jak Mont Everest. Przyszło mi zapłacić za porzucenie moich gór. Nie dojechałyśmy. Spod Łężan zabrał nas nad ranem zaprzyjaźniony goprowiec, a ja obiecałam nie jeździć stopem w zimę. Przez długi okres dotrzymałam słowa, choć w końcu musiałam prosić o zmianę złożonej obietnicy.

 W prawdziwych Bieszczadach takie rzeczy mi się nie zdarzały.




Za to często w sercu Bieszczad zdarzają się cuda. Powszechne jak zakręt na rondzie w Lesku, na którym nie trzeba machać i tak coś się zatrzyma. Takie z ostatniej chwili, jak auto o 23:45 w sylwestra, dzięki któremu zdążyliśmy na szampana, choć cały wieczór spędziliśmy tańcząc na szklance serpentyn bieszczadzkiej obwodnicy. Albo pojazdy, które pomieszczą każdą ilość chętnych do podwózki. Zresztą w tym raju nikogo nie dziwi jazda w eleganckich wozach, pokrytych jaśniutką tapicerką z ubłoconymi po pas pasażerami.


Osława

 Najwięcej jednak cudów zdarza mi się w drodze do Jeziorek Duszatyńskich. Legendą był cudny biały maluch wyłożony czarnymi workami, ten na drodze Komańcza – Duszatyń. Ile nadzwyczajnych sytuacji wielokrotnie w nim przeżyliśmy? Wspominam go z radością, jakiej nie mógłby wywołać samochód z najwyższej półki. A takimi umiejętnościami w prowadzeniu aut, jak jego kierowca, mogą poszczycić się tylko nieliczni bieszczadzcy kierowcy. Ktoś, kto z nim jechał, wie, o czym mówię. Innym razem schodziliśmy z Jeziorek po ciemku, cudem zatrzymała się terenówka, wypełniona po dach, na pierwszy rzut oka szpilki nie wciśniesz. Syn kierowcy wśliznął się na stertę pod dachem, my dwie na przednim siedzeniu i jedziemy. Nagle ojciec spytał syna: Synu, nie siedzisz ty przypadkiem na mojej broni? Syn sprawdził. Nie, siedzę na mamy jajkach. Salwa śmiechu i anegdota na wiele lat. Dzięki nim przejechaliśmy 1/3 pustej drogi. Naprawdę była pusta, jak przystało na drogę po skończonym sezonie. Gdy wysiadłyśmy, to przez godzinę nadal nic nie jechało. Przymrozek przekonał nas, że lepiej iść z przysłowiowego buta. Ile po ciemku nasłuchałyśmy się zwierzyny. W końcu uratował nas czerwony maluch. Pojechał, minął nas, a potem po nas wrócił. Ku naszej nieskrywanej radości dowiózł nas na nocleg, całe 22 km dalej niż docelowo jechał. Do tego po drodze oglądałyśmy bogactwo bieszczadzkiej fauny.
 




 Można zapytać, gdzie w tym wszystkim jest coś nadzwyczajnego? Dla większości pewnie nic, tylko gdzie indziej, chcąc wrócić do domu, można łapać stopa w dwóch, przeciwległych kierunkach?





Nigdzie indziej nie jeździłam tak sprawnie i szybko. Rozpuściłam się tak bardzo, że jak jednego razu przyszło wracać z Bieszczad ponad 12 godzin, podjeżdżać PKS – em i inne kłopoty, to stało się to egzotyczną odmianą. W tym autostopowym raju mam też swoje miejsce zakazane, czarną dziurę. W życiu nie złapałam stopa, tylko cztery razy, zawsze tam, jedynie po określonej godzinie. Gdzie – nie zdradzę. Mogłabym o tym opowiadać godzinami, a i tak sporo zostałoby niewypowiedziane. Choć nie jestem nestorem autostopu, jak mój imiennik Aleksander Melecha, to jednak trochę drogi mam za sobą. Odkryłam, że jeżdżąc sama, jeszcze głębiej wtapiam się w ukochane miejsce. Rozmowy, spotkania, cuda są przygotowane i czekają, czy wyciągnę rękę z podniesionym kciukiem. Wyciągam otwartą dłoń i zawsze dostaję niespodziewanie dużo. Do granic bezczelności? Tak. Tam niemożliwe staje się możliwe.

 
....

Takie małe postscriptum: okazuje się, że bycia w drodze na Bieszczadzkiej Obwodnicy nie zatrzyma nawet tzw. czas zarazy A.D.2020. Pomimo całego tego ogromnego zamieszania, obostrzeń itp. nadal bez autostopu w Bieszczadach byłoby bardzo trudno. Byłam, machałam, jechałam - a za podwiezienie dziękuję!!!
 
 
 
Tęsknię do podkarpackiej drogi,
do życzliwych ludzi
którzy przyjmują mnie w swe progi
Tęsknię do rozpieszczania
- na tej wschodniej drodze,
do spełniania moich potrzeb
na granicy wspomnień
do drgań serca, błysku w oku
   - chyba wiesz to dobrze.

Zatęskniłam

 

Komentarze

  1. Ola, niebezpiecznie jest to czytać. Człowiek od razu chce się spakować, albo i bez pakowania, byle szybciej, ruszyć na połoniny. Mam nadzieję, że kiedyś pokażę Bieszczady moim dzieciom i że chociaż w części zrozumieją jak można kochać góry.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agatka - nawet zaczynać ten temat jest niebezpiecznie :) Akurat znowu letnie przesilenie za pasem, jakoś wszytko woła, żeby ruszyć tam... Zanim pokażesz dzieciom Bieszczady ostrzeż je, że jedzie się tam tylko raz ...a potem już tylko wraca...

      Usuń
  2. Wow super przygoda :D Ostatni raz jechałam autostopem podczas moich wakacji w Portugalii. Bardzo szybko skończyły mi się pieniądze na szczęście mamy coś takiego jak kantor internetowy i bardzo szybko udało mi się zdobyć gotówkę, dzięki której wróciłam do hotelu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednym słowem autostop się przydaje :) Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. Oj, czytając poprzednią Twoją Olu opowieść okrutnie się zmęczyłam, a teraz zmarzłam i przemarzłam :))) Do Twoich wspomnień dołożyłam bardzo sugestywną wizualizację i prawie fizycznie czułam jak marzniesz czekając na środek transportu. Niesamowicie Ciebie podziwiam, bo nie każdy, nawet zatwardziały podróżnik, miałby chęć łapać stopa w... sylwestra w Bieszczadach.
    Kto nie doświadczył jazdy stopem to mam wrażenie, że kogoś takiego coś w podróży omija. Łapanie stopa, no i oczywiście finalizacja stania z wyciągniętą dłonią (o rany, zabrzmiało trochę żebraczo), daje niesamowitego powera, przywraca wiarę w ludzką bezinteresowność, dodaje lekkości, tajemniczości i niewiadomego podczas wyprawy. Czasami i mi się zdarza łapać stopa, tam gdzie transport nie osiągnął wyżyn logistyki lub też mieszkańcy są tak życzliwi, że trudno oprzeć się takiej formie podróży. Niesamowitej życzliwości doświadczyłam na Cyprze i w Turcji. Choć ostatnio jakoś tak się składa, że to ja podwożę autostopowiczów. Ciekawym doświadczeniem jest taka jazda gdy nie zna się języka, o, to wtedy zdarzają się przezabawne sytuacje. :)))
    Olu zazdroszczę Tobie "Twoich" Bieszczad i tej wolności, i spontaniczności podczas odkrywania tajemnic Podkarpacia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dorotko - nie zazdrość, tylko daj się im uwieść. I wcale nie musi to być zima. Kilka lat jeździłam omijając zimna porę roku - aż przyszła pora i na nią. Ty spokojnie możesz wybierać wersję zieloną lub złotą.

    Z autostopem często tak jest, że raz podjeżdżasz ty, raz to ty podwozisz. Tam to jest bardzo widoczne. Bo przeważnie idąc w góry nie chce się wracać tą samą drogą. Kiedyś zatrzymał się samochód,zabrał nas - ale korzyść była obopólna: my podjechaliśmy na nocleg, a nasz kierowca nauczył się zakładać łańcuchy i odbył pierwszy podjazd na nich w towarzystwie kierowcy, który wiedział jak ich używać. Było i tak, że raz my podwoziliśmy dwójkę turystów, a potem oni zaproponowali, że mogą mnie zabrać samochodem do Warszawy - abym się nie tłukła autobusem. Sama widzisz - mogłabym tak opowiadać godzinami, pewnie dlatego z taką radością o tym piszę. I choć wyjeżdżam i zwiedzam wiele miejsc na świecie, to tylko w Bieszczady wracam nieustannie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ Ty Olu musisz być oczarowana Bieszczadami! Bieszczady mają w sobie jakąś magię, są po prostu zakapiorskie! To one wyznaczają kogą napiętnują, by ten Ktoś o nich nie mógł zapomnieć.
      Bieszczady odwiedziłam w wersji złotej z domieszką purpury... były wtedy bajeczne! Marzy mi się odwiedzenie Bieszczad piękną wiosną. Może kiedyś...
      A wracając do jazdy stopem, to zdarzyło mi się jechać także tirem ukrytą pod warstwą koców, bo miejsce przy kierowcy zajął mój mąż, ilość miejsc przewidziana była na dwie osoby. Z uśmiechem to wspominam do dziś. Chowanie się przed policją pod warstwą pledów toż to dziecinada.
      Co do policji to niedawno podwoziłam policjanta, który łapał stopa. Nie było by w tym nic dziwnego, ale było to w Tunezji i gnałam autem ile fabryka dała. Dopiero gdy policjant dziękował za podwiezienie, dotarło do mnie, że mógł mi wlepić mandat, a on podziękował za w miarę szybką teleportację.
      W Bieszczadach nie da się tak szybko jeździć bo ciągle mam przed oczyma mnogość bieszczadzkich zakrętów. Może chodzi właśnie o te zakręty, bo nie wiadomo co jest za nimi... może czeka tam nowa, fascynująca przygoda.

      Usuń
    2. Coś czuję, że Ty też możesz opisać swoje autostopowe anegdoty :)

      Usuń
  5. Niestety ta komunikacja w tamtych stronach kiepska, a szkoda bo to takie wspaniałe miejsca, magiczne. Piękne jest twoje oczarowanie i miłość do Bieszczadów. Mam nadzieję że w końcu mi się uda tam dotrzeć bo bardzo chce. Właśnie ogarniam temat Bieszczadów - studiuje mapy, przewodnikim mapy itp. Wspaniała relacja!!!! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu po prostu pojedź. Jeśli skradną Ci serce /co jest bardzo prawdopodobne/ - to nawet kiepska komunikacja tego nie zepsuje. Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  6. W Bieszczady jedzie się tylko raz....puzniej już się tylko wraca♥️.
    Jeśli ktoś na stopa spragniony lub głodny zapraszam w moje progi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalskie azulejos - mozaikowy świat z przewagą bieli i błękitu

Szlak Graniczny: Wetlina, Rabia Skała, Rawki

Wybrzeże Łotwy - pięknie i pusto.

Z wizytą w Fatimie.

Lizbona bardzo krótka wizyta

Ermitaż - maksymalna dawka sztuki

Ryga - z dachowym kotem i kogutem w tle.