Wąwóz Samaria - najdłuższy górski wąwóz Europy

Na wyprawę do Samarii zbieraliśmy się długo, ponieważ strajk na stacjach benzynowych zdecydowanie ograniczył naszą zwyczajową mobilność. Pusty bak przyczynił się do tego, że wybraliśmy się z lokalnym biurem podróży. Ruszamy przed świtem, kiedy jeszcze cykady milczą. Trasa autokarem z Kavros początkowo biegnie wzdłuż wybrzeża, kreteńską autostradą w kierunku Chanii. Malutka pani przewodnik nadawała jak cykada. Po krótkiej chwili już ja tak nazywaliśmy. Nadaję w kilku językach, a z jej ust płyną potoki słów. Po mniej więcej godzinie skręcamy w drogę, tak wąską, że autokar ledwie się na niej mieści. Droga jest strasznie kręta i stroma. Zakręty dochodzą nawet do 180 stopni. Nie przeszkadza to miejscowym kierowcą na wyprzedzanie brzegiem osuwiskowej skarpy. A mnie pozwala to na wyłączenie fonii, aby został tylko obraz.


 Płaskowyż Omalos

 





Wjeżdżamy do miejscowości Omalos, leżącej na wysokości ponad 1200 m n.p.m, na płaskowyżu o tej samej nazwie. Otaczają go przepiękne Białe Góry (Lefka Ori albo jeśli ktoś woli Madares) o wielu szczytach ponad  wznoszących się ponad 2000 m n.p.n., Najwyższy z nich - Pachnes, liczy 2454 m n.p.m. Tu już dla gajów oliwnych jest za wysoko. W porze ciepłej kozy i owce mają tu swój raj. Zimą płaskowyż nie jest zamieszkały, trudno nawet do niego dojechać. Zatrzymujemy się. Mała przerwa na śniadanie, w przytulnej tawernie – schronisku, w którym przewodnicy górscy spotykają się na kawę, przed wyruszeniem do Wąwozu. Zachwyciła mnie panująca tam atmosfera. Nasza Cykada na wejście dostała kawę w swoim własnym kubku i cieplutki omlet. A my pierwszy raz trafiliśmy na pyszna herbatę z cytryną [nie wiem dlaczego w kraju, w którym nawet do frytek podaje się połówkę cytryny, nie można jej zamówić do herbaty].



W środku intrygujący zegar i wspaniałe zdjęcia. Ciekawostka: wychodząc z autokaru, pierwszy raz w kraju śródziemnomorskim w środku lata zaczęłam szczekać zębami z zimna.

 


 XYLOSKALO - Drewniane Schody

 
pogotowie ratunkowe w wąwozie

Wąwóz jest dziś Parkiem Narodowym. Wejście na szlak jest w miejscu nazywanym Xyloskalo - 1227 m n.p.m. Bilet wstępu do parku ma dwa odcinki kontrolne [cena w 2010r. - 5 euro]. Pierwszy odcinek odrywany jest przy wejściu do Parku, a drugi przy wyjściu. Po przeliczeniu tych odcinków strażnicy będą wiedzieli czy nikt z turystów nie pozostał w Parku. Na odwrotnej stronie biletu umieszczona jest bardzo uproszczona mapka szlaku i punktów postojowych.


 
mapka na bilecie
 
Kilka zdjęć z tarasu widokowego w kierunku wąwozu i zaczynamy zejście. Mijamy górskie pogotowie ratunkowe – tzn osiołka/ muła, który przewozi sprzęt lub w nagłych wypadkach ciężko poszkodowanych pacjentów. Szlak nie przypomina schodów - raczej stromą kamienną ścieżkę, co kilka metrów przeciętą w poprzek drewnianymi belkami. Mimo, że jest sucho kamienie są wyślizgane i ruszają się. Konieczne są dobre buty, sprawdziłam - same sandały trekingowe są mało komfortowe dla kostek. Pierwszy odcinek to intensywne zejście w dół.




Na długości około 4 km schodzimy 600-700 metrów. 
 
 

 
Wokół las prawie się nie zmienia. Las sosnowy, przetykany rozłożystymi cyprysami. Co za zapach. Po prawej widać wysoki szczyt Gingilos - 2080 m n.p.m oraz dalej Volakias 2116m n.p.m .








Droga przypomina nie tylko mi ścieżki tatrzańskie. Po drodze mijamy punkty z toaletami i pitną wodą [nie warto dźwigać za dużo wody, nie brakuje jej]. Trzeba przyznać, że pod względem przygotowania Wąwozu dla masowych turystów, Kreteńczycy mogą zainspirować.



 AGIOS NIKOLAOS 

 



Po pewnym czasie docieramy do Agios Nikolaos (Święty Mikołaj). Malutki kamienny kościółek, moim zdaniem ładniejszy z zewnątrz niż wewnątrz. Zatrzymujemy się na chwilę. 
 
 

Według mapki na bilecie przeszliśmy prawie 4 km (i zeszliśmy około 3/4 km – ok. 650 m n p.m.). Dalej szlak zrobił się mniej stromy. W cieniu stoją osiołki – jedyny, sprawdzony środek transportu. Punkty postojowe wyposażone są w sprzęt gaśniczy, świetnie oznakowany [p. p. o. ż. na najwyższym poziomie]. 
 
 

 
Ruszamy. Co raz częściej natykamy się na wyschnięte koryto i jego szaro – biało – niebieskie kamienie. Robią wrażenie.
 

 
 
 Naszym oczom ukazuje się niecodzienny widok. Kamienista polana, na której stoją setki kamiennych "bałwanów", jeden przy drugim. Miejscowy zwyczaj – zabobon, coś w stylu wrzucania monety do fontanny. Dogania nas, po tym jak dala nam godzinne fory na robienie zdjęć - Cykada w butach górskich z kijkami trekingowymi [na pewno się tam sprawdzają]. Jestem pod wrażeniem jak szybko rozpoznaje swoich „turystów” i podaje im kontrolny czas ich przejścia.

WIOSKA SAMARIA

 




Dalej wędrujemy mniej zacienioną ścieżką, skrajem koryta rzeki Tarras. Po krótkiej chwili zauważamy pierwsze kamienne zabudowania i dziczejące gaje oliwne. Docieramy do niezamieszkałej wioski Samaria. W czasach panowania Wenecjan na Krecie powstał tu mały kościółek pod wezwaniem Błogosławionej Marii - Santa Maria.





Z czasem nazwa uległa skróceniu i pozostała "Samaria", dając miano wiosce i całemu wąwozowi. Jak głoszą miejscowe podania, cudowna ikona została po pewnym czasie przeniesiona do jednego z klasztorów na półwyspie Atos. 





Z chwilą utworzenia Parku Narodowego [1957] usunięto wszystkich mieszkańców tej średniowiecznej osady. Dziś to już tylko ruiny kamiennych budynków i ogrodzeń. Zarysy dawnych zabudowań pobudzają do zadumy. Dla potrzeb turystów utworzono tu miejsce odpoczynku i punkt medyczny. Po wiosce biegają kozy Kri-Kri - koza górska nazywana też agrimi, kreteńską dziką kozą największy dziko żyjący ssak na Krecie. W odróżnieniu od kóz hodowanych przez Kreteńczyków, zamiast długiego i gęstego futra mają krótką, brązową sierść. Osobniki tego gatunku mogą przeskakiwać nawet 10 m rozpadliny, ale jak podają przewodniki dotyczy to wszystkich osobników z wyjątkiem tych dokarmianych przez turystów w Samarii. To już około 7 km trasy, jesteśmy prawie na dole.
 

 

zarysy dawnych zabudowań

STALOWE WROTA

 




Opuszczamy wioskę Samarię. Teraz szlak jest zupełnie inny - wędrujemy wreszcie typowym wąwozem górskim, wzdłuż koryta rzeki, w otoczeniu wysokich skał. Im dalej w głąb, tym robi się coraz ciaśniej. Wysokie na kilkaset metrów ściany wąwozu zdają się zbliżać do siebie [od początkowych 300 m do 3,5 m w najwęższym miejscu]. Szlak biegnie teraz korytem wyschniętej rzeki. Woda w tym miejscu bywa tylko podczas jesiennych i zimowych deszczy oraz gdy topnieją śniegi. Słońce mamy teraz prosto w twarz, brak okularów przeciwsłonecznych może doprowadzić do zawrotów głowy i mroczków przed oczami [sprawdzone w autopsji]. 





Mijamy kolejne wąskie przejście, zastanawiając się czy to już osławione wrota najwęższe w całym wąwozie? Na wszelki wypadek uwieczniamy je na zdjęciu.
 

 
 
 Już wiem, czemu wszystkie pocztówki i albumy z Samarii mają identyczne ujęcia. Słońce świeci tak, że możliwe jest robienie zdjęć tylko w cieniu. 
 

 
 A nawet wtedy, jasne kamienie odbijają światło rozmazując fragmenty kadru a ustawienie balansu bieli nie zawsze pomoże.  Drzewo poza grawitacją, rosnące z pionowej ściany robię na ślepo, nic nie widać na wyświetlaczu...





 Ściany wąwozu mienią się różnymi kolorami i pasiastymi wzorami.





Trudno uwierzyć, że płynąca przez tysiące lat woda przyczyniła się do uwypuklenia pofałdowania tak cudownego wąwozu. Wreszcie na około jedenastym kilometrze docieramy do Sideroportes - "Stalowych Wrót" – najwęższego punktu w całym wąwozie.

W 1770 r., podczas powstania Kreteńczyków przeciwko Turkom, portes uratowały życie ok. 4000 kobiet i dzieci, które skryły się w wąwozie. Dzięki bohaterskiej obronie Giannisa Bonatosa i jego 200 ludzi Turcy nie zdołali przedrzeć się przez bramę. Uciekinierzy ocaleli.
/http://podroze.se.pl/
   Przesmyk ma na dole nieco ponad 3 metry szerokości, a ściany wznoszą się ponad 300 metrów w górę.




 AGIA ROUMELI

Potem już ostatni odcinek, z kolejnym punktem postojowym. Na końcu bramka i obowiązkowe oderwanie drugiej części biletu. Strażnik robi to dość leniwie. Ale jeśli ilość odcinków się nie zgodzi, rozpocznie się akcja poszukiwawcza. Byliśmy świadkami jak czujne są oczy strażników, którzy potrafią podejść do potencjalnie wykończonego turysty i go wesprzeć. Ale trzeba być realistą. Można dostać bandaż, kijki trekingowe, ale na osła mogą liczyć tylko tzw. zawałowcy lub osoby z poważnymi złamaniami. Teraz ponownie musimy zapewnić Cykadę, że dalej z nią nie wracamy, a nasza wycieczka będzie miała własne zakończenie. Upewnia się wielokrotnie, czy na pewno dobrze nas zrozumiała. Jak już pisałam pełen profesjonalizm przewodnika, a znam ich wielu, więc zaimponować mi trudno. 
 

 
Poza Parkiem wąwóz rozszerza się powoli.




Idziemy wąskim przejściem między płotami działek starej Agia Roumeli. Wokół przeraźliwie beczą kozy i owce.





Dołącza do nas reszta ekipy, która zdobyła benzynę i wyjechała nam na spotkanie. Lądujemy na świeżym soku z pomarańczy. Z lekkością rezygnujemy z nachalnie proponowanej podwózki, zostają nam tylko 2,5 km po płaskim.





Mijamy kolejne dwie cerkiewki. Potem dochodzimy w okolicę antycznej Terry.


Antyczne miasto-państwo, o którym Homer donosił jako o jednym ze stu miast Krety. Funkcjonowała świątynia ku czci Apolla, a miejscowa ludność biła swoje monety oraz zajmowała się eksportem drewna do Egiptu, Myken i Troi. Podobno zbudowano z niego również pałac w Knossos. /http://podroze.se.pl/

Pięknie komponuje się fragment dzwonnicy z dumnie wznoszącą się pozostałością twierdzy z czasów okupacji tureckiej.

 


Po jakimś czasie w oddali widać już na horyzoncie Morze Libijskie.





Kupujemy bilety na ostatni prom [18.00] i przyglądamy się jak odpływa wcześniejszy. Teraz już bez Cykady zasłużona kąpiel w morzu [zapobiegliwie kostiumy nieśliśmy w plecakach; a w porcie są bezpłatne prysznice, w których można zmyć sól i się przebrać], plaże kamieniste, zasłużone greckie jedzonko i zimne piwo. 




Intensywny spacer uruchomił endorfiny, rozpływamy się w przyjemności. Potem prom, kontemplacja urokliwej, południowej linii brzegowej Krety, podziwiamy zakończenie dzikiego wąwozu.



  


  


 

Loutron - po drodze:






Płyniemy. Na parę minut zawijamy do portu Loutron - małej osady z białymi domkami na skalnych półkach. Wygląda jak z obrazka. Dotrzeć można tu tylko droga morską. Robimy zakłady, że odpoczynek w takim miejscu musi być kojący.




Chora Sfakion

Na koniec [ok. 15min.] dopływamy do Chora Sfakion, miasteczka w którym jeszcze niedawno każdy mężczyzna miał w kredensie amunicję, a wendety były codziennością. Na ostatni prom czekają liczne autobusy do Chanii i Rethimnonu oraz piękna krajobrazowo lecz trudna technicznie droga na północ. Miłośnicy serpentyn znowu mają radochę.
 


 A.D. 2010 

 

 O Krecie Wschodniej można przeczytać  TUTAJ


Komentarze

  1. Wąwóz Samaria jet niesamowity i niesamowite jest to, że udało mi się go pokonać! :)) To nic, że wszyscy mnie wyprzedzali, ale jakoś zdążyłam na ostatni prom.
    Miłe wspomnienie z pobytu na Krecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choć jest bardzo znany, to jednak przejście nim w takich temperaturach spokojnie można zaliczyć do osobistych sukcesów :) I niekoniecznie tych najmniejszych. W końcu nie wszyscy muszą odkrywać nieodkryte. Ja gdybym znów zawitała na Kretę - poszłabym chyba jeszcze raz.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalskie azulejos - mozaikowy świat z przewagą bieli i błękitu

Szlak Graniczny: Wetlina, Rabia Skała, Rawki

Wybrzeże Łotwy - pięknie i pusto.

Z wizytą w Fatimie.

Lizbona bardzo krótka wizyta

Ermitaż - maksymalna dawka sztuki

Ryga - z dachowym kotem i kogutem w tle.