Agata, miód i Bieszczady

Zastanawiał się ktoś, jak daleko może sięgać pragnienie posiadania miodu z pasieki położonej na końcu świata? W tym złotym kolorze musi ukrywać się odwieczne szaleństwo. Jedni szaleją na punkcie kruszcu w tym kolorze, inni poszukują bez opamiętania gęstego płynu w tym wyjątkowym odcieniu. A Agata…, no cóż ona ma własne podejście do sprawy. Niby na granicy normy, ale ktoś chyba trochę tę normę wypaczył.

Słów kilka o Agacie: po pierwsze umie się maskować w towarzystwie. Przykład – gdy spotkałyśmy się pierwszy raz w Bieszczadach, szukała 3,5 godziny wejścia z Wetliny na Dział. Niby nie mogła znaleźć, nie orientowała się w terenie. Ale nic bardziej mylnego. Tym razem czujnie wysłuchałam, jak w poszukiwaniu swego upragnionego miodku całkiem dobrze określa kierunki. Trzeba to wyraźnie podkreślić, bez mapy, bez moich wskazówek, z małym stażem w Bieszczadach... -radziła sobie świetnie. Trochę mnie zszokowała, bo przyzwyczaiłam się, że osoby ze mną wędrujące, nawet za dwudziestym razem nie wiedzą gdzie jest Wetlina a gdzie Ustrzyki patrząc z góry na obwodnicę [o wstydźcie się].  A Agata umie się maskować i ma dar wrodzonej orientacji.



Wracając do miodu, nie wiem czy się z kimś założyła, czy też odkryła w sobie pragnienia Kubusia Puchatka, ale ten miód po prostu w niej wył. Bo czy ktoś normalnie idzie na wesele, bawi się całą noc, następnie pakuje plecak i jedzie kilkanaście godzin, ścigając się z uciekającymi PKS- ami, po to, aby po przyjeździe przebrać się i wyruszyć na poszukiwanie miodu? Najpierw ruszyła na mały rekonesans na Małą Rawkę, sprawdzanie czy pszczoły jeszcze brzęczą na słonecznych polanach jagodzisk, ile słodyczy jest w owocach jeżyn…. 



Nie znam się na miodzie [poza tym, że lubię gryczany], ale czy trzeba biegać osiem godzin po lesie, połoninach i łąkach, aby ustalić gdzie w danym roku będzie dobry miód? Nie wiem czy to bieganie dało jej jakieś wskazówki, czy pewne przypadkowe spotkanie spowodowało, że Agata miała już gotowy plan na dzień następny.



Wstałyśmy rano, z zamiarem zrobienia własnej pętli bieszczadzkiej i zdobycia słodkiej, złocistej substancji. Pogoda się lekko pogorszyła, ale podobna tak było zamówione. Ruszyłyśmy ku Berehom, i oczywiście stop złapał się sam, stop brzmiący Bukowiną. Wysiadłyśmy i odbiłyśmy w bok na Nasiczne, ale znowu długo nie pochodziłyśmy… kolejne auto i szybko dostałyśmy się do punktu, w którym zaczęłyśmy się piąć w górę.

Dwernik Kamień (dawniej Holica; 1004 m n.p.m.)

 


Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy działanie zamierzone, ale dotarłyśmy do szczytu, na który prowadzi prosta ścieżka z pod Chatki Puchatka. Teraz już było wiadomo, dlaczego taka pogoda, a nie inna. Miód był najważniejszy, więc nie można było tracić czasu na bezproduktywne gapienie się na cudne panoramy. A przy ładnej pogodzie i dobrej widoczności, tak łatwo bym się stamtąd nie ruszyła. 



Przy wyborze dalszej drogi zagrałyśmy w zielone. Wybrałyśmy wariant bez drzewostanów nasiennych, które ponoć nie sprzyjają właściwemu zdobywaniu miodku. Przedzierać się przez zarośla nie musiałyśmy. A szkoda, bo ja na tę okoliczność postanowiłam nie robić obciachu i założyłam prawdziwe, górskie buty, które zazwyczaj noszone w plecaku.



Pochodziłyśmy trochę po lesie, bo to zdrowo. Agata wyraźnie zamieniała się w zwierza tropiącego, który zwietrzył, to co potrzeba. Nawet żywe ogniki jej nie powstrzymały [patrz zdjęcie]. Może ten ogień miał za bardzo złoty kolor? Niestety trzeba było na chwile opuścić dobry las, bo jednak pasieki przy zagrodach ludzkich najczęściej bywają.



 Próbowałam ją przekonać, że tam gdzie chce iść prędzej czarny, lepki płyn w ogródkach znajdzie, niż złocistą delicje, ale się uparła. Wyszłyśmy na prześliczne ogrody kwiatowe: tyle kwiatów, o tej porze, w Bieszczadach nigdzie indziej nie widziałam. Ja oczywiście dałam plamę, bo zakrzyknęłam: jaki ma pani śliczny ogródek! A to były dwa ogródki obok siebie i właściciele drugiego poczuli się niedocenieni. Potem mnie nagle Agata opuściła. Znikła i jej nie było.



Najzwyczajniej w świecie zostawiła mnie na rozstaju dróg. I co tu zrobić? GOPR – u wzywać nie będę, bo chwilowo jestem w tych niższych metrach nad poziomem morza, wypadało by jej poszukać. Ale jakoś nie bardzo mi się chciało. Postanowiłam dać jej trochę czasu, w końcu każdy potrzebuje trochę własnej przestrzeni i wolnej ręki. Decyzja o tyle słuszna, że Agata zjawiła się po pewnym czasie. Ale jej mina, ratuj się kto może. Zdobywca korony świata na pewno był mniej zadowolony. Rozkosznie mruczący kot, to przy niej pestka. No może zawadiacka psina, co to wróciła z udanej włóczęgi – nie, to też jeszcze nie to. Musicie sami to sobie wyobrazić. Pytam słodko: jak udało się polowanie? Ona rozgląda się konspiracyjnie, jakby co najmniej dziki tłum mógł ją podsłuchać i rozmarzona odpowiedziała, że cudnie. Naszły mnie poważne wątpliwości, czy aby na pewno chodzi tylko o miód. Z trudem wydobyłam od niej trochę informacji. Wiem tyle, że zdobyła ostatni litr swego wymarzonego, złocistego miodku i nie szczędziła wysiłku, aby przekonać właściciela, że to ona powinna go mieć. Tajemnica skrywa szczegóły. Jedno spojrzenie i już wiedziałam, że dopiero teraz będę mieć przechlapane. Poszukiwanie miodu w jej wykonaniu jest jak najłagodniejsze preludium. Ale transport wymarzonego złota, ehhh.

Znowu las, znowu ostro pod górę, a mnie coś te ciemne chmury niepokoją. Deszcz jak deszcz, ja nie z miodu, więc się nie rozpuszczę, ale jak tak dalej pójdzie, to zabraknie nam półgodziny na sensowne zejście. A tu przyspieszyć nie można, bo miodu nie transportuje się w takich warunkach. Do miodu należy podejść z szacunkiem, a nie na koniec dnia jakieś tam zrywy. I masz tu babo miód.


Wykombinowałam, że jak jej dam swoje kijki, to może nie zauważy, że przyspieszy automatycznie, a miód nie będzie się odzywał. Prawie się udało. Ale na przeszkodzie stanęła nowa wiata dla wycieczki autokarowej w kolorze jasnego miodu. Agata zaaferowana swoim miodzikiem, jednak zauważyła w jakim czasie do niej doszłyśmy. Kijki wróciły do mnie.

[Na marginesie dodam, że wiata przestronna, nawet są miejsca na powieszenie mokrych peleryn, tyle, że już jacyś kretyni zrobili sobie toaletę pod daszkiem, za oparciem z jednej z ław. Postuluje, aby Park umieścił informacje, że to nie WC]




Czy ktoś słyszał, żeby koniecznie nosić miód po połoninie, aby był jeszcze lepszy? Do tego ten miód jakoś chorobliwie oddziaływał na jej wyobraźnie, bo ze wszelkich miar postanowiła nie oddawać go niedźwiedziom. Ganiała się nawet z jednym w kółko i namiętnie pod górę. A ja ćwiczyłam się w cierpliwości i w powściągliwości języka, próbując nie mówić jej, że ów niedźwiedź depcze jej cały czas po plecach, gdyż …. sama go przyczepiła na łańcuszku od breloczka. Co to słodki miód może zrobić z Agaty.


Na górze mi się poprawiło. Tam mi się zawsze poprawia. Postanowiłam darować jej ten miód. Przecież sama potrafię w biec na to miejsce, aby choć przez 10 min pogapić się jeszcze przed odjazdem. Ile razy nie mogłam się ruszyć i siedziałam do zachodu. Oj poprawiło mi się bardzo, bo dla odmiany, to ja zaczęłam mruczeć do ukochanych widoków. Agata przyglądała mi się ze zdziwieniem. A ja narkotyzowałam się połoniną. Widocznie Temu na górze spodobał się zachwyt, bo zaczął mrugać do nas złocisto - czerwonym okiem zza ciemnych chmur. Zaoszczędzone półgodziny wykorzystałyśmy starannie.


A ja narkotyzowałam się połoniną. Widocznie Temu na górze spodobał się zachwyt, bo zaczął mrugać do nas złocisto - czerwonym okiem zza ciemnych chmur. Zaoszczędzone półgodziny wykorzystałyśmy starannie.



A puenta? Mam sto i jeden pomysłów na zakończenie. Kilka mądrych zdań lub garstkę mniej lub bardziej wydumanych frazesów. Dlatego puenty nie będzie. Opiszę tylko nasz powrót. Bo jak wiadomo, człek nizinny musi dość często opuszczać góry. Pierwszy powrót z miodkiem polegał na wdrapaniu się na Połoninę, aby potem zejść [taki skrót]. Zejście było głośne, bowiem towarzyszył mu koncert piosenki aktorskiej i poezji śpiewanej w wykonaniu Agaty. Szła z dumnie podniesioną głową, radośnie lub refleksyjnie śpiewając, mniej więcej około godziny. Dobrze jej się słucha, choć nie wiem jak krytycznie podeszła do tego leśna widownia.



Miód został uszlachetniony o wiatr z połoniny, muśnięty promieniami nieśmiało zachodzącego słońca, wymieszany różnicą poziomów zaprawioną delikatną i subtelną piosenką. Potem doszła szczypta bieszczadzkiej knajpy. W końcu charakter powinien mieć wyraźny. Poleżał też nockę w ciepełku, ponieważ dodatki musiały nabrać mocy przed dalszym uszlachetnianiem. Na koniec Agata, jak wytrawna czarownica czy zielarka, postanowiła dodać do miodu trochę ludzkiej życzliwości sprawdzonej w warunkach powiedzmy na to ryzyka. Plan jak plan, efekt przerósł oczekiwania – zamiast trochę było bardzo dużo.

Już pod czas śniadania [w czasie urlopu najbardziej lubię jeść wolno śniadanie, bez pośpiechu] przyszedł nasz Gospodarz i powiedział, że jedzie do Leska, to może nasz zabrać. I nie musimy się śpieszyć ze śniadaniem. Ten etap podróży minął na rozmowach o Bieszczadach. Dojechałyśmy prosto na PKS jadący do Rzeszowa, do którego ma się rozumieć nie wsiadłyśmy, czym w zupełności nie zdziwiłyśmy naszego Gospodarza. Przeszłyśmy kawałek na moje stałe miejsce „do łapania” stopa. Wspomnę tylko, że zatrzymał się drugi samochód [15 sek.] jadący prosto do Warszawy. Oczywiście przemiły kierowca wracał z Bieszczad, które jak łatwo się domyśleć uwielbia… - bardzo ciekawy człowiek. Do miodu dodałyśmy jeszcze sporo wdzięczności za ten przejazd.

A teraz mam wątpliwości, czy tak doprawiony miód może być jadalny dla zwykłego śmiertelnika Jak powinien się nazywać: czy Życzliwy miód bieszczadzki, a może Słodziak bieszczadzki? Może macie swoje propozycje? 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szlak Graniczny: Wetlina, Rabia Skała, Rawki

Z wizytą w Fatimie.

Wybrzeże Łotwy - pięknie i pusto.

Portugalskie azulejos - mozaikowy świat z przewagą bieli i błękitu

Ryga - z dachowym kotem i kogutem w tle.

Ermitaż - maksymalna dawka sztuki

Ateny - miasto filozofów i nie tylko