Swanetia - ciut, ciut Kaukazu
Najlepsze zostawiłam na koniec. Takie małe ciut, ciut ze Swanetii wysokogórskiej.
„Z Batumi do Mestii jest niby tylko 275 km, ale po drodze krajobraz zmienia się tak, jakbyśmy przejechali pół kontynentu. Adżaria to nadmorski subtropik: jest tu gorąco i wilgotno, często padają deszcze. Rosną palmy, eukaliptusy, rododendrony, cyprysy i pinie, a nawet nieowocujące bananowce. Teren jest łagodnie pofałdowany, wyższe góry wznoszą się dopiero w głębi lądu. Swanetia – której stolicą jest Mestia – to świat gór nagich, skalistych, pokrytych wiecznym śniegiem. Roślinność jest uboga, choć na zacisznych, nasłonecznionych skrawkach ziemi Swanowie próbują uprawiać nawet winną latorośl. Nic dziwnego – bez wina żaden Gruzin nie byłby sobą.”
/„Toast za Gruzję”, w: National Geographic/
Oczywiście nie wysiedziałam grzecznie, uroki plażowania i nadmorskich kurortów nie dla mnie. Jak nie mogę zobaczyć wszystkiego, to chociaż Kaukaz. Kazbeg był za daleko, dlatego postanowiłam sprawdzić nową drogę do Mestii i jej obronnych baszt. Chciałam tylko zobaczyć, a udało się trochę pospacerować. Szczytów nie zdobyłam, nawet do czoła lodowca zabrakło około godziny, ale miałam swoje małe – wielkie szwendanie z urokiem gruzińskich marszrutek, czy autostopu.
Wjechaliśmy w góry, ocierając się o zbuntowaną Abchazję. Trasa wiedzie wzdłuż zalewu na złotonośnej rzece Inguri. Woda ma niesamowite kolory, zarówno w rzece i w zalewie, coś jakby błękitno - mleczny. Zresztą odcień co chwila się zmienia. Wpatrywałam się jak urzeczona.
Część Swanów zajmujących się płukaniem złota twierdzi, że betonowa zapora wodna, zbudowana przez Sowietów na rzece Inguri, ma na celu akumulować całe złoto płynące rzeką. To nad tą rzeką posługiwano się pierwowzorem złotego runa, tj. skórą owczą/baranią do wydobywania złotych drobin.
Oczywiście nawet na tej drodze mijamy krowy i świnie chodzące w najlepszym razie na poboczu.
Wreszcie są!!! Moje, pierwsze cztero - pięciotysięczniki, pierwsze lodowce!!! Wieczna zmarzlina. Na razie za zakrętem, przez szybę samochodu, ale już są...
Kamienne wieże są symbolem Górnej Swanetii – północno-zachodniego regionu Gruzji. Doliczono się ich w tym regionie 175 – wszystkie datowane są na okres IX-XIII wieku. Swanowie nazywają je „koszkami”.
Weszłam na jedną - przy cmentarzu. I nabiłam sobie guza. ;-)
Nocą oświetlone koszki robią wrażenie – za prąd nie płacą właściciele, a państwo. Kiedyś władza w stolicy zaproponował, by Swanowie sami płacili za iluminację wież. Nie zgodzili się. A reflektory oświetlają je nadal, ponieważ koszki są dla Gruzji za cenne, by mogły stać na straży regionu w ciemności.
Dotarliśmy do Mestii przed 15.00. Nocleg w przystępnej cenie znaleźliśmy u Pani prowadzącej sklep spożywczy koło informacji turystycznej. [Można nabyć szczegółowe mapy]. I ruszyliśmy na rekonesans.
Mestia po liftingu, taka jakaś bardziej alpejska. Choć cześć nowych lokali świeci pustkami.
Luksusowy hotel "Mestia" przy głównym placu Seti 27.
Dawny czar Mestii zanika, nowa droga, małe lotnisko i generalna przebudowa centrum wprowadzają Mestię na drogę przemiany w modny, górski kurort. Na szczęście poboczne uliczki przypominają starą Mestię.
Futurystyczna bryła komendy policji, zgodnie z zamierzeniem projektantów przypominająca kształtem swaneckie wieże.
Budynek policji jest - podobnie jak wiele nowych obiektów administracji państwowej - mocno przeszklony. Prezydent Saakaszwili - w ramach walki z silnie skorumpowanymi służbami - zarządził, by praca urzędników była transparentna, również w sensie dosłownym. Projektantem jest J. MAYER H. Architects - biuro architektoniczne z Berlina, które zaprojektowało również kilka innych awangardowych obiektów w Gruzji (w Mestii jeszcze budynek portu lotniczego).
Ul. Królowej Tamar - główna ulicę Mestii, będącą przedłużeniem drogi wjazdowej z Zugdidi. Lotnisko w Mestii też jest imienia królowej Tamar. Stoi tam też jej pomnik. To była wielka władczyni, którą Gruzini darzą ogromną estymą.
Tego dnia poszliśmy na spacer w stronę Hatsvali, choć na kolejkę linową było już za późno. Dzięki temu poszwendaliśmy się trochę nad Mestią.
Następnego ranka poszliśmy szukać lodowca. Z Mestii pod lodowiec Chalaadi.
Czas wyjścia zgodny z czasem wyjścia na pastwisko.
Mestiachala, dzieląca Mestię na część zachodnią i wschodnią. W dolnej części miasteczka strumień ten łączy się z płynącą ze wschodu rzeczką Mulakhula, a obie, kilka kilometrów poniżej Mestii, zasilają Inguri.
Mijamy Lotnisko im. królowej Tamar w Mestii, które mieści się w budynku stylizowanym na swanską wieże. Można tu przylecieć z Tibilisi. Loty małymi samolotami uzależnione są od pogody. Ceny nie są bardzo wysokie. Lotnisko powstało w ciągu 3 miesięcy.
Szliśmy szutrową drogą w kierunku widocznego na północy masywu Dalakora. Towarzystwo mieliśmy urozmaicone.
Strumień Chalaadi łączy się z Mestiachala. Woda jest tak lodowata, że nie ma szans na posiedzenie na kamieniach nad pędzącymi wodami - wieje chłodem. Istna zamrażalka.
Położona w zachodniej części Kaukazu Centralnego, w południowej grani bocznej, oddziela lodowiec Uszba od lodowca Czałat. Swanowie wierzyli, że była siedzibą Dali, bogini łowów, zwierząt i górskich ostępów.
Kładka, od której zaczyna się właściwy 3,5 km szlak. Do tego miejsca szły z nami dwa psy. Czarny pies tu zawrócił, a jasna sunia z nami została. Wejście na kładkę jest stromę niczym drabina, stopnie cienkie. Pod spodem szaleje lodowaty potok. Bałam się, że suka spadnie w dół. Ale sobie świetnie poradziła.
Idzie na czele grupy.
Za kładką mija się domek Straży Granicznej i wchodzi w las.
Pod lodowiec niestety nie doszliśmy, zwyciężył rozsądek, który nakazał odwrót tuż, tuż przed czołem. Zabrakło czasu. Przewodniki podają, że jest to trasa 6,5 kilometrowa, ale nikt nie opisuje gdzie tak naprawdę się zaczyna. Podejrzewamy, że gdzieś około lotniska. My ruszyliśmy z drugiego krańca miejscowości. Trzeba doliczyć gdzieś ze 3 kilometry. Musieliśmy zdążyć na ostatnie marszrutki wracające do Zugdidi. Do tego zmieniała się pogoda, co jest częste w tym rejonie. Błękitne niebo i nagle ...zrobiło się czarno. Zamiast lodowca oglądaliśmy kaukaską burzę. Ale, ale my zawróciliśmy, ale sunia poszła dalej! Dzielna suka.
Odniosłam wrażenie, że większość samochodów jeżdżących na tej trasie ma pęknięte przednie szyby. Swołocz na drodze. Tekst naszego kierowcy.
Zdolności Gruzinów do omijania krów na drodze są niewyobrażalne. Krowy pojedyncze, parami, całym stadem stoją na środku lub na jednym pasie i nic sobie nie robią z samochodów, klaksonów. Dotyczy to też dróg w mieście czy dróg szybkiego ruchu. Zachodziłam w głowę skąd to "indyjsko - buddyjskie" traktowanie krowy. Podobno Gruzin krowy nie przejedzie, bo krowa to nabiał i wołowina, czyli śniadanie, obiad, kolacja.
Ciężko było wyjeżdżać, tym bardziej, że chciałoby się więcej. Małą rekompensatą była jazda wzdłuż błękitno - złotej Ingurii. Udało nam się jeszcze w Zugdidi zobaczyć z zewnątrz Pałac dynastii Dadiani. Dadiani byli gruzińskim rodem arystokratycznym książąt i królewiczów, oraz dynastią panującą w zachodniej prowincją Gruzji – Megrelii.
Daleka jestem od stwierdzenia, że poznałam Gruzję. Zastrzeżenia polskiego zesłańca – Władysława Strzelnickiego, piszącego z terenu tych ziem – mam nadzieję nie do mnie:
„Z Batumi do Mestii jest niby tylko 275 km, ale po drodze krajobraz zmienia się tak, jakbyśmy przejechali pół kontynentu. Adżaria to nadmorski subtropik: jest tu gorąco i wilgotno, często padają deszcze. Rosną palmy, eukaliptusy, rododendrony, cyprysy i pinie, a nawet nieowocujące bananowce. Teren jest łagodnie pofałdowany, wyższe góry wznoszą się dopiero w głębi lądu. Swanetia – której stolicą jest Mestia – to świat gór nagich, skalistych, pokrytych wiecznym śniegiem. Roślinność jest uboga, choć na zacisznych, nasłonecznionych skrawkach ziemi Swanowie próbują uprawiać nawet winną latorośl. Nic dziwnego – bez wina żaden Gruzin nie byłby sobą.”
/„Toast za Gruzję”, w: National Geographic/
Oczywiście nie wysiedziałam grzecznie, uroki plażowania i nadmorskich kurortów nie dla mnie. Jak nie mogę zobaczyć wszystkiego, to chociaż Kaukaz. Kazbeg był za daleko, dlatego postanowiłam sprawdzić nową drogę do Mestii i jej obronnych baszt. Chciałam tylko zobaczyć, a udało się trochę pospacerować. Szczytów nie zdobyłam, nawet do czoła lodowca zabrakło około godziny, ale miałam swoje małe – wielkie szwendanie z urokiem gruzińskich marszrutek, czy autostopu.
Wstaliśmy o szóstej rano, ale było jeszcze ciemno. Wyszykowaliśmy się migiem i wyszliśmy na trasę w stronę Poti. Ponieważ pieszy na gruzińskiej drodze nie ma żadnych praw, miałam trochę obiekcji, czy będziemy bezpieczni na poboczu. Ale raz kozie śmierć ... W kwestii dogadania się co do kierunku, to wspierały nas kartki - wydrukowane jeszcze w Polsce - z nazwami miejscowości w alfabecie gruzińskim i łacińskim. Czy pomogły nie wiemy, ale w miarę szybko udało nam się złapać stopa do Kobuletii. Tam w otwartym sklepie uzupełniliśmy zapasy. Godzina zrobiła się bardziej przyzwoita i podjechała marszruta do Poti. Na miejscu błyskawicznie przesiedliśmy się do następnej, odjeżdżającej do Zugdidi. Minęliśmy rzekę Rioni [antyczne Fazis], czyli starożytną granicę między Europą i Azją.
Kierowca był tak miły, że zawiózł nas nie na dworzec, a na miejsce odjazdu busików do Mestii. Tu musieliśmy odczekać, aż zbierze się komplet pasażerów.
fot. S.B. |
Wjechaliśmy w góry, ocierając się o zbuntowaną Abchazję. Trasa wiedzie wzdłuż zalewu na złotonośnej rzece Inguri. Woda ma niesamowite kolory, zarówno w rzece i w zalewie, coś jakby błękitno - mleczny. Zresztą odcień co chwila się zmienia. Wpatrywałam się jak urzeczona.
Część Swanów zajmujących się płukaniem złota twierdzi, że betonowa zapora wodna, zbudowana przez Sowietów na rzece Inguri, ma na celu akumulować całe złoto płynące rzeką. To nad tą rzeką posługiwano się pierwowzorem złotego runa, tj. skórą owczą/baranią do wydobywania złotych drobin.
Oczywiście nawet na tej drodze mijamy krowy i świnie chodzące w najlepszym razie na poboczu.
fot. S.B. |
Jedziemy. Jedziemy drogą, którą wybudowano dopiero w 1937 roku!!! Wtedy po raz pierwszy dotarło tu koło! Wcześniej Swanowie używali zwierząt jucznych i sań. A wszystko przez góry, które uczyniły tę krainę niedostępną i wolną. Wolną od pańszczyzny, od mongołów, persów, turków osmańskich, imperialnej i rewolucyjnej Rosji [nawet po wtargnięciu sowietów - Swanowie nie dali się w pełni kontrolować]. To tam ukrywane były najcenniejsze skarby Gruzji, bo tylko tam były bezpieczne. Ich ostrożności i uporowi zawdzięczamy to, że przetrwały tu największe skarby gruzińskiego chrześcijaństwa. Ale i ... liczne relikty przedchrześcijańskich wierzeń.
Swanowie żyli i żyją w górskiej izolacji, dzięki której doskonale zachował się ich własny język swanuri [bez odrębnego alfabetu], różniący się od języka gruzińskiego, którym również się posługują. Do dziś też podtrzymują swoje odwieczne tradycje, śpiewają dawne polifoniczne pieśni, tańczą oryginalne tańce, kontynuują rytuały przodków, mające chronić ludzi, bydło oraz zapewniać płodność ziemi. Podstawową jednostką społeczną są klany rodzinne.
Kamienne wieże są symbolem Górnej Swanetii – północno-zachodniego regionu Gruzji. Doliczono się ich w tym regionie 175 – wszystkie datowane są na okres IX-XIII wieku. Swanowie nazywają je „koszkami”.
Liczą sobie od 1000 do 1200 lat i wyglądają niemal tak samo, jak w chwili, gdy powstawały. Choć były badane przez naukowców, dotąd nie odkryto jakiego materiału użyto do ich scalenia. Każda ma cztery piętra, 28 metrów wysokości i bardzo wytrzymałą konstrukcję. Zbudowana jest z granitu i łupków, do tego ma dach zbity z drewnianych klepek. Baszty budowane są zawsze w taki sam sposób – ich wysokość jest równa obwodowi sumy szerokości czterech pięter.
Najniższe piętro koszki pełniło funkcję spiżarni do przechowywania produktów lub stodoły dla żywego inwentarza. Drugie było miejscem swoistego kultu. Przechowywane tam były kości, rogi, skóry zwierząt zabitych kiedykolwiek przez członków rodu – coś na wzór totemów! Trzecie i czwarte piętro zasiedlane były przez rodzinę zagrożoną krwawą wendettą ze strony innego rodu. Poszczególne piętra łączyły dość luźne drabiny, które w razie niebezpieczeństwa wciągano na górę. Wejścia na kolejne piętra były układane naprzemiennie, by w razie upadku nie spaść na sam dół. Chroniły też przed lawinami.
Baszty Mestii widziana z góry. |
Weszłam na jedną - przy cmentarzu. I nabiłam sobie guza. ;-)
Nocą oświetlone koszki robią wrażenie – za prąd nie płacą właściciele, a państwo. Kiedyś władza w stolicy zaproponował, by Swanowie sami płacili za iluminację wież. Nie zgodzili się. A reflektory oświetlają je nadal, ponieważ koszki są dla Gruzji za cenne, by mogły stać na straży regionu w ciemności.
Dotarliśmy do Mestii przed 15.00. Nocleg w przystępnej cenie znaleźliśmy u Pani prowadzącej sklep spożywczy koło informacji turystycznej. [Można nabyć szczegółowe mapy]. I ruszyliśmy na rekonesans.
Mestia po liftingu, taka jakaś bardziej alpejska. Choć cześć nowych lokali świeci pustkami.
Luksusowy hotel "Mestia" przy głównym placu Seti 27.
Dawny czar Mestii zanika, nowa droga, małe lotnisko i generalna przebudowa centrum wprowadzają Mestię na drogę przemiany w modny, górski kurort. Na szczęście poboczne uliczki przypominają starą Mestię.
Futurystyczna bryła komendy policji, zgodnie z zamierzeniem projektantów przypominająca kształtem swaneckie wieże.
Budynek policji jest - podobnie jak wiele nowych obiektów administracji państwowej - mocno przeszklony. Prezydent Saakaszwili - w ramach walki z silnie skorumpowanymi służbami - zarządził, by praca urzędników była transparentna, również w sensie dosłownym. Projektantem jest J. MAYER H. Architects - biuro architektoniczne z Berlina, które zaprojektowało również kilka innych awangardowych obiektów w Gruzji (w Mestii jeszcze budynek portu lotniczego).
Ul. Królowej Tamar - główna ulicę Mestii, będącą przedłużeniem drogi wjazdowej z Zugdidi. Lotnisko w Mestii też jest imienia królowej Tamar. Stoi tam też jej pomnik. To była wielka władczyni, którą Gruzini darzą ogromną estymą.
Tego dnia poszliśmy na spacer w stronę Hatsvali, choć na kolejkę linową było już za późno. Dzięki temu poszwendaliśmy się trochę nad Mestią.
fot. S.B. |
Czas wyjścia zgodny z czasem wyjścia na pastwisko.
Mestiachala, dzieląca Mestię na część zachodnią i wschodnią. W dolnej części miasteczka strumień ten łączy się z płynącą ze wschodu rzeczką Mulakhula, a obie, kilka kilometrów poniżej Mestii, zasilają Inguri.
Mijamy Lotnisko im. królowej Tamar w Mestii, które mieści się w budynku stylizowanym na swanską wieże. Można tu przylecieć z Tibilisi. Loty małymi samolotami uzależnione są od pogody. Ceny nie są bardzo wysokie. Lotnisko powstało w ciągu 3 miesięcy.
Szliśmy szutrową drogą w kierunku widocznego na północy masywu Dalakora. Towarzystwo mieliśmy urozmaicone.
wszechobecne krowy |
Straż graniczna |
Strumień Chalaadi łączy się z Mestiachala. Woda jest tak lodowata, że nie ma szans na posiedzenie na kamieniach nad pędzącymi wodami - wieje chłodem. Istna zamrażalka.
USZBA - kaukaski klejnot - zachwyca kształtem, bywa nazywany Matterhornem Kaukazu, Wiedźmą. Powszechnie uważana za najwspanialszą górę Kaukazu i jedną z najpiękniejszych na świecie, posiada dwa wierzchołki północny 4696 m oraz południowy 4710 m, rozdzielone głęboką przełęczą.
Położona w zachodniej części Kaukazu Centralnego, w południowej grani bocznej, oddziela lodowiec Uszba od lodowca Czałat. Swanowie wierzyli, że była siedzibą Dali, bogini łowów, zwierząt i górskich ostępów.
Kładka, od której zaczyna się właściwy 3,5 km szlak. Do tego miejsca szły z nami dwa psy. Czarny pies tu zawrócił, a jasna sunia z nami została. Wejście na kładkę jest stromę niczym drabina, stopnie cienkie. Pod spodem szaleje lodowaty potok. Bałam się, że suka spadnie w dół. Ale sobie świetnie poradziła.
Idzie na czele grupy.
fot. S.B. |
Pod lodowiec niestety nie doszliśmy, zwyciężył rozsądek, który nakazał odwrót tuż, tuż przed czołem. Zabrakło czasu. Przewodniki podają, że jest to trasa 6,5 kilometrowa, ale nikt nie opisuje gdzie tak naprawdę się zaczyna. Podejrzewamy, że gdzieś około lotniska. My ruszyliśmy z drugiego krańca miejscowości. Trzeba doliczyć gdzieś ze 3 kilometry. Musieliśmy zdążyć na ostatnie marszrutki wracające do Zugdidi. Do tego zmieniała się pogoda, co jest częste w tym rejonie. Błękitne niebo i nagle ...zrobiło się czarno. Zamiast lodowca oglądaliśmy kaukaską burzę. Ale, ale my zawróciliśmy, ale sunia poszła dalej! Dzielna suka.
Jakoś nie zmokliśmy, burza zatrzymała się na granicy szczytów. Niesamowite wrażenie: tak blisko burza, pioruny, grzmoty... a na drodze tylko kilka kropli. Przed Mestią zatrzymaliśmy się w knajpce ukrytej w krzakach, w środku sami miejscowi. Ucieszył nas widok: jeden z obecnych był w koszulce z polskimi napisami o przyjaźni polsko - gruzińskiej. Zjedliśmy szybką zupę - ostri, dostaliśmy domowe owoce na deser i pognaliśmy. A tu zatrzymuję się samochód i proponuję nam podwózkę. Byliśmy zdziwieni, ponieważ w Mestii wszyscy kierowcy za podwiezie czy to 2 czy 5 kilometrów chciali 50 lari. Dzięki tej podwózce mogliśmy jeszcze wybrać, za ile i z kim chcemy wracać "na dół".
wracamy ;-(( |
Odniosłam wrażenie, że większość samochodów jeżdżących na tej trasie ma pęknięte przednie szyby. Swołocz na drodze. Tekst naszego kierowcy.
życzę powodzenia wyjeżdżającym zza zakrętu |
Zdolności Gruzinów do omijania krów na drodze są niewyobrażalne. Krowy pojedyncze, parami, całym stadem stoją na środku lub na jednym pasie i nic sobie nie robią z samochodów, klaksonów. Dotyczy to też dróg w mieście czy dróg szybkiego ruchu. Zachodziłam w głowę skąd to "indyjsko - buddyjskie" traktowanie krowy. Podobno Gruzin krowy nie przejedzie, bo krowa to nabiał i wołowina, czyli śniadanie, obiad, kolacja.
Bankomat & Mlekomat |
Ciężko było wyjeżdżać, tym bardziej, że chciałoby się więcej. Małą rekompensatą była jazda wzdłuż błękitno - złotej Ingurii. Udało nam się jeszcze w Zugdidi zobaczyć z zewnątrz Pałac dynastii Dadiani. Dadiani byli gruzińskim rodem arystokratycznym książąt i królewiczów, oraz dynastią panującą w zachodniej prowincją Gruzji – Megrelii.
Potem zajechaliśmy prosto pod stanowisko busa, który właśnie miał ostatnie 4 miejsca do Batumi. Nasz dotychczasowy kierowca nam je zaklepał, a nowy poszedł z nami do kasy na dworcu. I tu nastąpiła scena, która wywołała najprawdziwsze wmurowanie i opad szczęki. Wchodząc po schodach nasz towarzysz usłyszał, że mówimy po polsku. Stanął na szczycie schodów i na całe gardło zaczął wychwalać Polskę [po polsku i z wtrąceniami rosyjskimi]: Polska to wspaniały kraj, to ... Całkowicie nas zamurowało. Polacy nie są przygotowani na takie pochwały.
Daleka jestem od stwierdzenia, że poznałam Gruzję. Zastrzeżenia polskiego zesłańca – Władysława Strzelnickiego, piszącego z terenu tych ziem – mam nadzieję nie do mnie:
„Nasze opaczne pojęcia o Wschodzie pochodzą najwięcej stąd, że podróżnicy nasi dobrowolnie poddają się złudzeniom optycznym, biorąc cząstkę jakąś, dach, krużganek kolumnadę, albo i jedną cegiełkę, za cały budynek. Byleby któś koniec nosa wetknął w granice Azyi, już się ma za biegłego oryentalistę, — zaraz wydaje książkę i z jakąż akademiczną przesadą wyrokuj e o tym Wschodzie!
Niebo wschodnie, gościnność wschodnia, obyczaje wschodnie, powtarzają się na każdej stronicy. Panowie! trocha więcej skromności i dobrej wiary! Spójrżyjcie na mapę! oto macie przed sobą 800,000 mil kwadratowych przestrzeni, nielicząc Egyptu i brzegów Barbaryjskich, które także do Wschodu zwykliście odnosić. .... O! panowie! żeby ten Wschód objąć i zrozumieć, trzeba czegoś więcej niż zjeść kilka obiadów”
Gruzja wydaje się ogromna, bezgraniczna jak ocean – pisał Ryszard Kapuściński w książce „Kirgiz schodzi z konia”. I tak ją spostrzegam. Przysłowie powiada, że apetyt rośnie w trakcie jedzenia. W tym przypadku, Gruzja czeka na odkrycie. Na pewno rozbudziła apetyt podróżniczy. Tym bardziej, że już mi nie straszne przechodzenie przez jezdnie wśród pędzących gruzińskich aut, które przyspieszają na widok pieszego. Skoro krowy dają radę ;-)
Swańska sól - to mieszanka miejscowych ziół, która nadaje naturalną słoność.Często każda rodzina ma własną, niepowtarzalną recepturę.
Dodatek 1.
Sól Swanetii. Etnograficzny i propagandowy niemy film, w reżyserii Micheila Kalatozishvili, nakręcony w 1929 roku w Swanetii. Pomimo jawnej propagandy warto go obejrzeć, aby zobaczyć Swanetie jakiej już nie ma. Wiele scen zostało za pozowanych, a sami Swanowie zaprzeczyli jakoby niektóre ze zobrazowanych zwyczajów kiedykolwiek istniały. Warto przekonać się, że na początku XX wieku koło nie było stosowane.Swańska sól - to mieszanka miejscowych ziół, która nadaje naturalną słoność.Często każda rodzina ma własną, niepowtarzalną recepturę.
Komentarze
Prześlij komentarz